W świecie miasta tysiąca planet - czyli Valerian na wielkim ekranie

Ci, którzy mnie znają dobrze wiedzą, że uwielbiam chodzić do kina. Szczególnie na filmy sci-fi, w których mamy do czynienia z szaleństwem akcji dziejącym się w kosmosie. Dlatego nie mogłam sobie odpuścić wybrania się na Valerian i Miasto Tysiąca Planet. Inspiracją dla filmu była seria francuskich komiksów (kultowych!) tworzonych od lat 60tych przez Pierre'a Christin we współpracy z artystą Jean-Claude Mezieres'em (btw aż tak bardzo nie doszukujcie się podobieństw komiks - film, gdyż historia została mocno zmieniona). A fakt, że reżyserem jest Luc Besson (dla niewtajemniczonych twórca m.in. kultowego Piątego Elementu) był ostatecznym argumentem za podreptaniem do kina. Co otrzymałam za swoje poświęcenie? Dwie godziny międzygalaktycznego śledztwa, przesłanie umoralniające, świetną muzykę, estetyczny orgazm i zbyt ckliwy wątek miłosny między głównymi bohaterami. Ale o tym jakie wrażenia wyniosłam i czy polecam spędzić wieczór z tym filmem dowiecie się dalej ;) 


200 milionów dolarów wydanych i jeden z najlepszych współczesnych reżyserów filmów sci-fi, a do tego rzesza grafików mega ciężko pracujących, żeby powalić efektami wizualnymi moim zdaniem na miarę Awatara. Ukazanie wszechświata i tytułowego miasta tysiąca planet iście mistrzowskie. O co chodzi z tym miastem tak w ogóle? Otóż przez setki lat jedna maleńka stacja kosmiczna ulokowana na orbicie ziemskiej zaczęła przyjmować coraz to nowych gości, którzy decydowali się zostać na dłużej dobudowując się do rozrastającej się stacji. Inne cywilizacje też zdecydowały się na integrację ;) Skończyło się na tym, że wielokulturowa, wielorasowa i międzygwiezdna stacja kosmiczna musiała opuścić orbitę i udać się w podróż przez całą galaktykę. Różne części stacji się domem dla niesamowitych grup gatunkowych - m.in. jedna z nich była całkowicie pod wodą ;) To co najbardziej mi się podobało to fakt, że wszystkie te rasy mogły żyć obok siebie i jakoś wcale nie planowały się pozabijać - cóż za miła odmiana od obserwowania naszego świata, w którym coraz trudniej znaleźć nić porozumienia pomiędzy ludźmi różnego wyznania, narodowości, rasy czy nawet płci. Coś nam nie idzie niestety umiejętność koegzystencji bez chęci wzajemnego wykończenia się czy choćby upokorzenia. Ale nie będę wchodziła w ten temat - każdy ma swoje zdanie, a tu o filmie miała być mowa. Sorx, mała dygresja mi wyszła :) Wracając do filmu - w mieście tysiąca planet nie ma znaczenia jakiej rasy jesteś przedstawicielem - dopóki Twoje działania nie wpływają negatywnie na inne rasy. Wszystkie gatunki nauczyły się żyć w symbiozie, co ma wielki sens biorąc pod uwagę, że utrzymanie tej gigantycznej stacji kosmicznej wymaga współpracy - każdy element jest ważny dla ogólnego dobra. Wszelkie rasy dzieliły się ze sobą posiadaną wiedzą, umiejętnościami i inteligencją - aby wspólnie się rozwijać. 





Ale nie o tym jest do końca film ;) Wszystko rozchodzi się o ostatniego przedstawiciela swojego gatunku we wszechświecie (notabene maluśkiego słodziaka) i rasę, która została wymazana z kart historii, choć wcale nie wyginęła. Nie mogłam się napatrzeć na Perły (ów rasa) - estetycznie mnie zabili, oczywiście w pozytywnym sensie. Później co nieco Wam o nich zdradzę, ale póki co... cicho sza ;) Powiedzmy tylko, że nie zawsze wszystko jest tak oczywiste jakby mogło się wydawać, a ci, którzy wydają się wrogami nie zawsze się nimi okazują ;) 


Czas przejść do postaci w filmie, a trochę się ich przewinęło, choć uwagę najbardziej skupiły (przynajmniej moją) cztery - major Valerian (grany przez Dane DeHaan), jego zadziorna partnerka Laureline (w tej roli jedna z moich ulubionych modelek - Cara Delevingne), Bubble, czyli w sumie to hmmm bliżej nieokreślona niebieska masa, która może zmienić się w kogokolwiek i cokolwiek grana przez... uwaga... Rihannę! oraz powiedziałabym, że postać "masowa" (jako cały ród) - Perły. Co ich wyróżniało? W mega skrócie co by się Wam nie rozpisywać ;) Tytułowy bohater to kobieciarz i ryzykant, ale mega oddany swojej służbie - wierzy w to co robi i całkowicie ufa swojej partnerce, która co by nie mówić nie ułatwia mu życia swoją zadziornością, inteligencją i... odpornością na jego zaloty :) Zresztą oboje mogą na sobie całkowicie polegać - zaufanie jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju znalezienie się w sytuacjach zagrożenia jest totalne. Ich relacja prywatna jest skomplikowana, a nawet wręcz trochę infantylna, ale za to jako partnerzy - zespół - są nie do zatrzymania. Zapewne już się domyślacie jak się kończy ta historia, ale nie ode mnie to usłyszycie ;) Co do Rihanny - byłam mocno pozytywnie zaskoczona jej postacią. Urokliwa, bezinteresowna, a z drugiej strony szukająca akceptacji i własnej tożsamości. Muszę przyznać, że nawet trochę mnie wzruszyła ;) A jej "występ artystyczny" zrobił na mnie duże wrażenie - bardzo pomysłowe i mocno w stylu Rihanny. Panowie, na pewno będziecie zachwyceni ;) 









A czemu Perły zrobiły na mnie takie wrażenie? Pokazały zachowania do których tak wielu ludzi nie jest już zdolnych. Jako społeczeństwo zatraciliśmy m.in. umiejętność wybaczania. A tutaj, mimo, że spotkała ich wielka krzywda ze strony świata, to zostali wzmocnieni i jedyne czego chcieli to nie jakby mogło się wydawać zemsta, lecz... swój dom. Chcieli wrócić do życia, które im brutalnie odebrano. A przy tym zachowali człowieczeństwo i pokojowe nastawienie. Postawa godna pozazdroszczenia, a niestety już rzadko spotykana we współczesnym świecie. Moja pierwsza myśl po obejrzeniu filmu właśnie do tego się odnosiła - jak świat byłby lepszy gdybyśmy umieli wznieść się ponad to co nas spotkało i wybaczyć tym, którzy nas skrzywdzili. Osobiście staram się od dawna tego nauczyć, aby umieć wynieść coś dobrego ze wszystkiego złego co mnie spotyka i nie zapomnieć o tym co ktoś mi zrobił, ale wzmocnić się przez to, stać się lepszym człowiekiem i wybaczyć. To chyba najcenniejszego co możemy dać samym sobie, zamiast zniżać się do poziomu "oprawcy". Nie jest to łatwe, ale czy ktoś mówił, że życie i relacje międzyludzkie będą lekkie? ;) Ot takie przesłanie umoralniające na koniec filmu się pojawiło :) 




Także jeśli chcecie odzyskać choć odrobinę wiary w to, że można inaczej budować świat i rozbudzić w sobie nadzieję, że da się zbudować nić porozumienia nawet gdy tak bardzo różnimy się od siebie, a przy okazji delektować się niesamowitymi ujęciami, świetnymi efektami specjalnymi i ciekawą fabułą to polecam wybrać się do kina, rozsiąść się wygodnie w fotelu i spędzić te dwie godziny z filmem Valerian i Miasto Tysiąca Planet. A może i Was on delikatnie natchnie nadzieją ;) 

p.s. Co by tak pozytywnie nie było... to co mi się nie podobało w filmie to poza kiepskim wątkiem miłosnym, to były kostiumy głównych bohaterów. No sorry, ale Cara mogła wyglądać zdecydowanie lepiej ;) Dużo lepiej wyglądali na premierach filmu ;) 





zdjęcia: google graphis search / trailer: youtube.com

Komentarze